+1
KaG 4 sierpnia 2016 15:41
Dzień 5

Cel - zobaczyć żółwie. Wszystkie przewodniki piszą, że idealnym miejscem, by to zrobić jest plaża w Akumal. W sumie trochę powątpiewałem, czy faktycznie jest to tak proste jak piszą i tylko po cichu liczyłem, że uda się to zrealizować. Z Tulum jest to zaledwie kilkanaście minut drogi. Na miejscu spotkaliśmy chyba pierwszy płatny parking podczas naszej wyprawy – 50 pesos. Był to zwiastun, że miejsce jest bardzo popularne wśród turystów i ceny przez to również są dość wysokie. Ogólnie, od samego wjazdu czuć lekką komercje. Wszędzie pełno naganiaczy którzy np. za 50 usd. Chcą wcisnąć nurkowanie z łódki. Pfff.... ja im nie zamierzałem płacić i wam też nie radzę. Trochę wysiłku i samemu można wypłynąć w strefę, gdzie są żółwie. Niestety blondynka nie mała sprzętu do snurkowania więc musieliśmy wypożyczyć. Za komplet tzn. płetwy, kamizelkę, okulary i rurkę zapłaciliśmy 10 USD. Jak się szybko okazało było warto. Wystarczyło odpłynąć jakieś 30-40 metrów od brzegu i już można było spotkać żółwie morskie. Byłem w szoku widząc pływającego obok mnie 1,5-metrowego kolosa. Żółwi było naprawdę sporo i to na wyciągnięcie ręki. Dosłownie na wyciągnięcie ręki. Kilkadziesiąt metrów dalej znaleźć można fragmenty rafy koralowej.









Śmiało można polecić to miejsce, tylko warto jest tam jechać przed południem. Później przyjeżdżają autokary z Cancun i turyści wraz z przewodnikiem wchodzą do wody dosłownie tyrarierą i żółwie się chowają. Po południu mieliśmy w planie odwiedzić jeszcze kilka innych okolicznych plaż, ale w Akumal było tak pięknie, że odpuściliśmy. Nawet Blondynka uznała, że jej oczy są tego dnia nakarmione rajskimi plażami i wystarczy tego piękna.
Wieczór spędziliśmy w przytulnej knajpce w centrum miasta. Po pięciu dniach jedzenia meksykańskich potraw naszła nas ochota na coś „swojego” czyli pizze. Dobra i jak wszystko w meksyku ostra. Poznaliśmy miłą kanadyjkę, która pracuje w jednym z hoteli na wybrzeżu. W sumie za śmieszne pieniądze chciała nam załatwić bungalowa nad samym morzem. Niestety była to nasza ostatnia noc w Tulum i mieliśmy już porezerwowane noclegi w następnych miejscowościach.





Dzień 6

Wczesna pobudka, pakowanie i w drogę. Do Coby z Tulum jest niecałe 50 km. Coba była wielkim miastem-państwem zajmującym obszar około 80 km kw, wzniesiono tam około 6,5 tys. budowli i w latach świetności zamieszkiwało je około 50 tys. ludzi. Ukrytego w tropikalnej dżungli miasta hiszpańscy konkwistadorzy nigdy nie odnaleźli. Niegdyś stanowiło ważny ośrodek ceremonialny, polityczny oraz handlowy. Ukryta w dżungli Cobá nie jest podobna do innych miast Majów znajdujących się na Jukatanie. Historia tego miasta sięga roku 200 p.n.e. i istnieje, aż do XVI wieku naszej ery, kiedy to zostaje opuszczone i zapomniane.
Zrobiła na nas ogromne wrażenie. Wilgotna tropikalna puszcza, a wśród niej budowle sprzed 1500 lat muszą pobudzać wyobraźnie. Największe wrażenie robi kilkudziesięciometrowa piramida. Można na nią wejść i podziwiać z góry tropikalny las z którego donoszą się odgłosy małp i ptaków. Cudowny, nie do opisania widok. W niedalekim sąsiedztwie piramidy znajdują się pozostałości boiska do rytualnej gry w piłkę. Ciekawostką są jej zasady. Otóż, udział w rozgrywce brały dwie drużyny. Kapitanowie wybierani byli spośród tych chłopców, którzy urodzili się w dniach wyznaczonych przez kapłanów. Grało się 9 kilową piłką, którą należało umieścić na wysoko zawieszonej obręczy. Kapitanowi zwycięskiej drużyny odcinano głowę, a następnie wykonywano rzeźbę jego czaszki i umieszczano w niszy w ścianie boiska. Miał to być najwyższy honor. No cóż... w naszych czasach chyba nikt nie chciałby wygrać.

















Zwiedzanie Coby zajęło nam 2,5 godziny i jest to wystarczający czas, by spokojnie pospacerować po puszczy i zobaczyć co ciekawsze budowle. Jeżeli komuś się śpieszy to za 10 USD można wypożyczyć rower lub biketaxi.





Po południu ruszyliśmy w kierunku Valladolid. Swoją drogą, jakieś 10 min. po tym jak wyszliśmy z puszczy przyszła niezła zlewa i pewnie przemoklibyśmy do suchej nitki. Na trasie jest kilka miejscowości w których można kupić pamiątki. U lokalnych wieśniaków opłaca się to bardziej niż w miastach turystycznych. Ja np. kupiłem bardzo duży kalendarz Majów za 200 pesos, natomiast w Tulum za podobny chcieli nawet 900 pesos.
Nie byłbym sobą gdybym nie zboczył z główniej trasy i nie pojechał zobaczyć jak żyją tamtejsi ludzie w zwykłych wsiach. Byliśmy chyba nie lada atrakcją, na którą wszyscy się dziwnie patrzyli, a nawet czasem uciekali. Myślę, że zdjęcia lepiej pokażą to co tam zobaczyliśmy.











W Valladolid przywitał nas gwar, hałas i masa ludzi. W sumie tego się nie spodziewaliśmy. Zamieszkaliśmy w hotelu El Zaguan Colonial. Bardzo fajny, zadbany i czysty. Urządzony jest w typowo kolonialnym stylu, Szczerze mogę go polecić. Restauracje mają również bardzo dobrą i przystępną cenowo. Średnio obiad dla dwóch osób kosztował nas około 280 pesos.





Wieczorem poszliśmy zwiedzić miasto. Bardzo ładne, choć już zupełnie inne niż te na Rivierze Maya. Typowo kolonialny styl. Duży, gwarny rynek z parkiem pośrodku i katedrą w centralnym punkcie. Kolorowe budynki, parki z egzotyczną roślinnością i mieszkańcy ubrani w charakterystyczne majańskie stroje nadają Valladolid szczególnego uroku. Miasto powstało w dniu 24 marca 1545 roku, a zbudowano je na zgliszczach majańskiego miasta Zaci. Wieczorem, choć był to środek tygodnia na ulicach było pełno ludzi, na runku tańce, muzyka i zabawa. Ciekawe miejsce warto zobaczyć, szczególnie, że znajduje się na trasie Cancun-Merida.















Dzień 7

Kolejny dzień postanowiliśmy przeznaczyć na jadą z ikon Meksyku, czyli miasto Chichen-Itza. W sumie okazało się jednym z większych rozczarowań naszego pobytu. Owszem jest to obowiązkowy punkt na mapie tego kraju, który trzeba zobaczyć, ale moim zdaniem całokształt tego co tam zastaliśmy nie powal na kolana. Na miejscu byliśmy dopiero przed 10, ponieważ w Valladolid musieliśmy wymienić pieniądze. Uliczny kantor był zamknięty, więc poszliśmy do banku, a tam zdziwienie. Nie wymieniają USD. Dopiero w trzecim udało się nam to zrobić i to po słabym kursie. Dziwne, bo wszyscy pisali, że w bankach najlepiej. Z Valladolid do Chichen Itza jest około 50 km. Na miejscu parking jest w cenie 50 pesos, a wejściówka na 265 pesos od osoby. Drogo. Ruiny bardzo ładne. Największe wrażenie oczywiście robi wpisana na listę 7 Nowych Cudów Świata Piramida Kukulcana. Piękna, monumentalna, dobrze zachowana. Podczas równonocy wiosennej i jesiennej światło i cień zachodzącego słońca tworzą kształt węża pełzającego z góry piramidy, który łączy się z rzeźbą głowy. O świcie w czasie przesilenia letniego i zimowego połowa piramidy lśni w słońcu. Imponujące jak to wymyślili i zrobili. Szczególnie że miasto powstało w 525 r. Generalnie jednak cały kompleks nie zrobił na nas ogromnego wrażenia. Może przez tłumy turystów, których naprawdę jest dużo. Wszędzie pełno straganów z pamiątkami. Momentami mieliśmy wrażenie, że jest ich więcej niż zabytków. Głośno, gwarno i ruiny chyba przez to schodziły na drugi plan. Niektórzy straganiarze nawet znają podstawy języka polskiego.



















Wracając do Valladolid postanowiliśmy odwiedzić cenoty. No bo jak można być w Meksyku i nie odwiedzić choć jednych Cenotów. Wybraliśmy leżące na trasie cenote Ik Kil. Cena 70 pesos od osoby. Cóż, również nie powaliły nas na kolana, ale byliśmy, widzieliśmy i „wiemy jak to się je”.



Spacerując wieczorem po Valladolid rozbroił mnie widok starszej pani grającej na automatach. No chyba nie da się opisać jak ona się zachowywała przy tej maszynie, przeklinając, wrzucając kolejne monety i telepiąc na lewo i prawo automatem.





Dzień 8

Postanowiliśmy wybrać się do Meridy. Z Valladolid to 160 km. Drogi mają bardzo dobre, nawet te nieautostradowe, więc podróż minęła szybko. Na trasie można czuć się bezpiecznie. Dosłownie w każdej miejscowości są posterunki policji i mnóstwo, ale to naprawdę mnóstwo progów zwalniających, na które trzeba uważać i czasem zwolnić praktycznie do zera.







Merida okazała się być bardzo przyjemnym miastem. Co prawda, jest to wielka aglomeracja, bo żyje tam około miliona osób, ale ma swój klimat i warto je odwiedzić. Jest to stolica stanu Jukatan. Centrum miasta to Plaza Mayor wyznaczony przez Hiszpanów, który obecnie otaczają największe i najwspanialsze budowle w Meridzie. Na szczególną uwagę zasługuje budynek, na fasadzie którego widnieją postacie konkwistadorów, którzy swoje stopy opierają na ściętych głowach Majów. Po drugiej stronie placu znajduje się Pałac Rządowy (Palacio de Gobierno). Na pierwszym piętrze, w sali balowej od strony placu wystawione są ogromne murales, na których przedstawiono historię Meksyku i konkwisty. Tuż obok Pałacu mieści się Katedra San Idelfonso. W jej wnętrzu na szczególną uwagę zasługuje pochodząca z XVI wieku, drewniana figura Chrystusa z pęcherzami. Według legendy wykonana z drewna, które jak twierdzili Indianie płonęło całą noc, ale ogień nie wyrządził mu żadnych szkód. Do katedry figura Chrystusa trafiła po pożarze świątyni Ichmula, gdzie wśród zgliszczy odnaleziono ową figurę sczerniałą i pokrytą pęcherzami. W okolicy rynku jest dużo kolorowych kamienic. Warto to wszystko zobaczyć i poczuć choć przez chwilę klimat kolonialnej Meridy. My mieliśmy w planie zobaczyć znacznie więcej, jednak panujący tego dnia 35 stopniowy upał i brak wiatru, odebrał nam chęci i siły. Po obiedzie ruszyliśmy w drogę powrotną. Warto dodać, że w Meridzie jest dość tanio.

















Wracając postanowiliśmy zobaczyć, jak wyglądają cmentarze w Meksyku. Kiedyś widziałem w programie Wojciecha Cejrowskiego, że może być to interesujące doświadczenie. I rzeczywiście takie było. W kulturze Ameryki Łacińskiej, jest całkiem inne podejście do śmierci niż w naszej i całkiem inaczej wyglądają cmentarze. Są kolorowe i barwne. Wiele z grobowców posiada piękne malunki.











Dzień 9, 10, 11

Ostatnie trzy dni spędziliśmy w Cancun. Mieliśmy w planie przeznaczyć je na wypoczynek i odwiedzenie kilku znanych i ładnych plaż w tym kurorcie. Jest to ogromne miasto, zupełnie inne niż wszystko co widzieliśmy na Jukatanie. Wszystko jest zrobione w amerykańskim stylu i pod amerykanów, których jest tam naprawdę dużo. Dzieli się ono na dwie części. Kontynentalną i tzw. Zona Hotelara. Pierwsza z nich jest spokojniejsza, choć nie brak tam tłumów turystów, druga natomiast to już komercja i przepych na całego. Piękne, ekskluzywne hotele i kluby nocne ciągnące się kilometrami wzdłuż bajecznego wybrzeża. To jest chyba jedno z niewielu miejsc w Meksyku gdzie w powietrzu czuć pieniądze. Cancun to po prostu wielki kurort w pełnym tego słowa znaczeniu, który żyje zupełnie innym rytmem niż pozostała część Jukatanu. Jeżeli ktoś spędzi tam cały swój urlop, to nie będzie miał w ogóle wyobrażenia jak wygląda Meksyk.











Będąc w Cancun postanowiliśmy wybrać się na Isla Mujeres, wyspę oddaloną zaledwie kilka kilometrów od kontynentu. Aby tam się dostać trzeba popłynąć promem, który z portu turystycznego Punta Juarez kosztuje 70 pesos. My jednak postanowiliśmy pojechać do portu, z którego odpływają dostawy żywności na tą wyspę. Z Punta Sam popłynęliśmy (może na mniej eleganckim promie) za pół ceny, czyli za 35 pesos w jedną stronę.





Na miejscu wynajęliśmy powszechny tam środek transportu jakim jest wózek golfowy i objechaliśmy nim całą wyspę dookoła. Jest ona niewielka, obejmuje 1100 km kw powierzchni i zamieszkana jest przez około 16 tysięcy mieszkańców. Podobnie jak Cozumel tak i Wyspa Kobiet była miejscem pielgrzymkowym bogini płodności i księżyca, narodzin i medycyny. Poświęcona jej świątynia znajdowała się na południowym krańcu wyspy, budowla stanowiła jednocześnie latarnię morską. Wyspę okalają bardzo czyste i piękne wody. Zjedliśmy tam naprawdę dobrą i świeżą rybę w restauracji Picus nad samym brzegiem morza. Przed przyrządzeniem pani przyniosła mi do wyboru, na tacy kilka surowych ryb, różnych gatunków i wielkości. Cena to zaledwie 100 pesos, za naprawdę fantastycznie smakującą rybę.















Myślę, że warto odwiedzić Isla Mujeres, podobnie jak resztę tego pięknego kraju jakim jest Meksyk. My możemy tylko żałować, że był to ostatni punkt naszej wyprawy. Pewne jest jednak to, że lazurowe wody Morza Karaibskiego, białe plaże, cudowne, historyczne budowle i życzliwość tamtejszych ludzi zostanie nam w pamięci na wiele lat, a może nawet na całe życie.



część 1 https://kag.fly4free.pl/blog/2253/blondynka-i-ja-w-meksyku-film-czesc-1/

Dodaj Komentarz